Do parku Morskie Oko na warszawskim Mokotowie sentyment mam ogromny. I to nie tylko z powodu nazwy, mile kojarzącej się z ukochanymi górami. W warszawskim Morskim Oku bowiem stawiałam swoje pierwsze kroczki, a później – chodziłam z Dziadkiem na spacery, w sezonie letnim obowiązkowo zakończone lodami na Dworkowej. Kiedy się urodziła moja Siostra – trenowałam pchanie wózka pod górkę i z górki i byłam taaaaaaaaaka dumna.
Patrzę więc na Morskie Oko przez “różowe okulary” pięknych wspomnień dzieciństwa. Ale i bez tego jest on pełen uroku: ma górki i dolinki, stawy, w których przeglądają się wierzby płaczące, fontannę oraz dużo zieleni. Nic dziwnego, bo został starannie zaprojektowany już na przełomie XVIII i XIX w. przez wybitnego architekta Szymona Bogumiła Zuga dla księżnej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej jako część założenia pałacowo-ogrodowego o wdzięcznej nazwie Mon coteau (franc. Moje wzgórze) wokół wybudowanego według projektu innego znanego architekta, Efraima Szregera, pod koniec XVIII w. pałacu (od połowy XIX w. zwanego – od nazwiska właściciela – Pałacem Szustra). Podczas II wojny światowej został zniszczony ogród oraz zabudowania gospodarcze, a pałac w 1944 r. spłonął (odbudowany w latach 60. XX w.).
Kontrola techniczna i ruszamy!
Ociągacie się? To pojadę sama! Moment, który omal mnie nie przyprawił o zawał – ja jednak byłam starsza od M., jak popychałam wózek z Siostrą po Morskim Oku. Na szczęście Tres Foppapedretti daje się prowadzić nawet dziecku i nie grozi wywrotką.
I ja tak za rączkę kiedyś tu stałam i na wierzby patrzyłam…
Ktoś wie, co to? Bo że nie zwykłe kaczki, to wiem…
Na pagórkach w Morskim Oku zbierałam pierwsze siniaki po wywrotkach na sankach