Kiedy świat wokół zanadto nabiera tempa, lista spraw do załatwienia wydłuża się ponad możliwości, gdy równocześnie doba skraca w nieskończoność, a zmęczenie nie pozwala wstać z łóżka, uciekamy do lasu. Na przekór wszystkiemu: znużeniu, które nakazywałoby odpocząć biernie, zadaniom, które należałoby wykonać, życzliwym doradcom, którzy mają własną wizję tego, jak powinniśmy odpocząć… Las koi nasze oczy zielenią we wszystkich możliwych odcieniach. Las koi nasze nerwy szumem wiatru. Las chłodnym cieniem leczy nasze rozgrzane miastem głowy. I jesteśmy razem – tylko dla siebie oraz innych bliskich sercu, jeśli akurat z nimi spacerujemy.
Wędrujemy razem, a nie tylko obok siebie. Rozmawiamy i słuchamy siebie nawzajem oraz wsłuchujemy się w siebie samych. Nie odmawiamy wyobrażonym króliczkom prawa do kicania wokół nas, a jak któryś z nich wskoczy do kieszeni – tylko go pogłaszczemy. Jest rodzinnie, blisko. Nieważne gdzie: czy w dalekich miejscach, czy niedaleko domu. Czy podziwiamy egzotyczne zwierzęta, czy jedynie latające wokół nas komary. Rodzinne spacery są niesamowitą formą terapii… Leczą z codziennego znużenia, sprawiają, że troski znikają i wydają się maleńkie. Niezależnie od tego, jak zmęczeni na nie ruszamy – dają solidny zastrzyk energii na kolejne dni.
W ostatni weekend odwiedziliśmy niedoceniane przez nas Lasy Sękocińskie. Niedoceniane, bo położone przy drodze przez Magdalenkę, będącej najczęściej “wylotówką gdzieś dalej”. Niezachęcające też z powodu parkingów okupowanych przez panienki lekkich obyczajów.
Pierwsze wrażenia okazały się jednak złudne, bo las okazał się dość urozmaicony (jak na Mazowsze) i (również jak na Mazowsze) czysty i zadbany. Oznakowanie szlaków pozostawiało trochę do życzenia, ale udało nam się nie pogubić. Zrobiliśmy pętelkę ok. 7 km (z czego 5 M. przeszła na własnych nogach) i to, co zobaczyliśmy, zachęciło nas do obejrzenia za jakiś czas innych fragmentów Lasów Sękocińskich.
Przytulające się drzewa – piękne!
i wspierające się o siebie nawzajem 🙂