Nigdy, przenigdy nie możemy planować małych popołudniowych spacerów. To po prostu się nie sprawdza.
Mały kameralny spacer doliną? Ale przecież nad tą doliną jest szczyt, na który koniecznie trzeba wejść. Nooooo… przecież jest tak blisko, że aż nie wypada. To przecież tylko mały kawałeczek…
I w ten oto sposób najkrótszy w planach, najlżejszy spacer wyjazdu nierzadko okazuje się najdłuższym i najbardziej wymagającym. Za to jaką daje satysfakcję. Było tak jeszcze przed narodzinami M&M’s-ów (zob. np. wycieczkę na Skalny Stół) – i nic się nie zmieniło.
Przedostatniego dnia naszego pobytu w Beskidzie Niskim powitało nas kompletnie zachmurzone niebo i rytmiczne kap-kap o szyby. Wprawdzie prognozy zeznawały coś na temat przejaśnienia po 12, ale – widok za oknem pozwalał w to wątpić. Na wszelki wypadek zaplanowaliśmy mały spacer wokół Diablego Kamienia koło Folusza.
Nasz sceptycyzm okazał się niesłuszny – faktycznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, po 12 chmury zaczęły się rozłazić i ukazało się niebieskie niebo i słońce. Pojechaliśmy zatem do Folusza.
Spacer po Magurskim Parku Narodowym zaczął się ciekawie, od sforsowania potoczku, na którym brak było kładki. Gdyby nie to, że szłam sama z obiema M&M’s-ami (Tata musiał wrócić po coś do samochodu), nie byłoby najmniejszego problemu. Z Magdą w chuście nie byłam w stanie przenieść Małgosi przez strumień kilkumetrowej szerokości. A Tula została z M&M’s-owym Tatą. Powoli, kroczek za kroczkiem dawałyśmy radę – bardzo dzielna M.! – do momentu, jak na horyzoncie zobaczyłyśmy Tatę i… popełniłyśmy błąd. Zamieniłyśmy się miejscami – wcześniej ja szłam pierwsza, teraz (głupio) wydało mi się, że wygodniej będzie jej iść pierwszej. Nie było. Jak przeprowadzacie małe dziecko przez strumień, nie puszczajcie go nigdy przodem, tylko prowadźcie za sobą! M. stanęła na kamieniu i nie mogła się zdecydować, w którą stronę iść, ja natomiast nie mogłam jej ominąć – i tak sobie pociesznie na środku potoku stałyśmy, aż przyszedł Tata i nas wybawił (ach, jak cudownie mieć ze sobą Tatę!). Strumień nie był szczególnie głęboki, jakbyśmy chlupnęły, nic by się nie stało, ale perspektywa wlewki do buta w zimny dzień miła nie była (ja i tak ją “zaliczyłam”) i w przypadku zamoczenia nóżek M. przy tej temperaturze byłby to koniec spaceru.
Z kamyczka na kamień…
Później było już tylko łatwiej i okazało się, że M. równie dzielnie pędzi pod górę (robimy postępy!). Obejście Diablego Kamienia zajęło nam trochę czasu, ale warto, bo skały są naprawdę okazałe, a i okazja do opowiedzenia legendy (o diabłach, co to za pomocą głazów chciały zniszczyć powstający w okolicy kościół). Głazy obeszliśmy, pogoda piękna, popołudnie… góry nad nami kusiły (zwłaszcza że koniec wyjazdu), a więc – poszliśmy!
Obarierkowany pomnik przyrody
O dziwo, wbrew naszym obawom, przejście przez Magurę Wątkowską (846 m n.p.m.) nie zajęło nam bardzo dużo czasu (zasługa tego, że obie Panny od Diablego Kamienia słodko spały wtulone w nas, bo M. też zażądała drzemki) i na nocleg wróciliśmy o całkiem przyzwoitej porze.
Magurski PN wita…
Wątkowa nie zawiodła natomiast stromymi podejściami i bardzo śliskimi błotnistymi zejściami – zarówno ja, jak i M&M’s-owy Tata, zaliczyliśmy siad na błotku (Nota bene Wątkowa za każdym razem, ilekroć tam jestem, zadziwia mnie na nowo kontrastem stromego podejścia i “mordozjazdu” zejścia z niemal nizinnie płaskim odcinkiem przejścia po grzbiecie.). Cóż, na ekskluzywne przyjęcie się później nie bardzo nadawaliśmy, ale też nikt nie wpadł na pomysł nas na nie zapraszać, więc żadna strata.
Nasyciliśmy za to oczy intensywną zielenią, nawdychaliśmy się świeżego podeszczowego powietrza i nacieszyliśmy zupełnym spokojem od tłumów…
Ruiny starego tartaku wodnego przy drodze
Trasa:
Folusz – Diabli Kamień – grzbiet Magury Wątkowskiej – Wątkowa – Magura Wątkowska – Folusz
19 GOT
Magura Wątkowska i schronisko w Bartnem;-)
Wspomnienia zimowe z czasów liceum. Ech, szkoda, że mamy tak daleko w jakiekolwioekm góry…
my też daleko, ale warto 🙂