Wiecie, jak to jest, jak wszystko idzie nie tak, jak powinno i ma się wszystkiego dosyć, a potem nagle trafia się w magiczne miejsce i nastrój w cudowny sposób się poprawia? Tak było właśnie wtedy…
Miała być pogoda – było pochmurno i siąpiło.
Mieliśmy pójść na spacer w góry, w Wielką Fatrę – wylądowaliśmy w dolinie.
Miała być droga – była droga i owszem, ale z asfaltem.
Mieliśmy dojść tą doliną do dużej polany, ze skrzyżowaniem szlaku i (potencjalnie) widokami, a przynajmniej ciekawymi skałkami – tempo Starszej M. było tego dnia tak wolne, że ledwo przeszliśmy 1/3 tej trasy.
I właśnie wtedy – trafiliśmy do malutkiej wodnej “kuźni”. Atrakcja dla turystów, oczywiście, nie żadna zabytkowa, ale – pokazująca wspaniale, w skali mini, jak działają urządzenia napędzane siłą wody. Starsza M. patrzyła zafascynowana. A i dla nas stukot małych młoteczków zabrzmiał jak kojąca muzyka dla duszy…
Od tego momentu nastrój wycieczkowy się odmienił – i nawet znalazły się małe siły, by wdrapać się do zamku Blatnica i zobaczyć go jeszcze w postaci malowniczej ruiny przed “odbudową” i drastyczną rekonstrukcją (trafiliśmy na prace w toku).
Potok – jedyna ładna rzecz na początku doliny
Droga zanadto ułatwiona
Robi się ładniej
I jeszcze ładniej
Mini-kuźnia – cz. 1
I cz. 2
Zamek Blatnica, korzeniami sięgający XIII w.
Zamek w budowie